poniedziałek, 11 maja 2015

Ukraińska majówka na kajaku



"Zwijaj się" - szepnęła karimata do śpiwora i już za chwilę zostały zapakowane do busa, aby po raz kolejny wyruszyć na kajakowo-majówkową przygodę na Kresach. Było wszystko - lato i śnieżynki, kwietniowe powietrze i listopadowe wichury, czerwcowe rumieńce na policzkach i karkach oraz lutowe srogie mrozy.

Przygodę, jak zwykle, rozpoczęliśmy już za pierwszym zakrętem globusa

i trzymając poziom (bo pionu się nie dało) po kilku godzinkach dotarliśmy do granicy w Dorohusku. Dla naszej grupy przekraczanie granic wszelakich to nie pierwszyzna, więc i tym razem poszło sprawnie. Oddaliśmy złoto, dzielnie przyjęliśmy hrywnę na kieszenie i już po chwili mknęliśmy drogami, które z równością mają tyle wspólnego, co Bronek z klasą. Dotarliśmy do miejscowości Zamosty, skąd następnego dnia mieliśmy zacząć spływać.

Słońce wstało wcześnie, biorąc przykład z naszego komandora, który wspólnie z innym druhem wyruszyli do Kowla ostawić auta. Powrócili po kilku godzinach w wyśmienitych humorach, bo nie mieli innego wyjścia - na stacji była tylko wódka i cukierki. Spakowaliśmy cały dobytek do naszych luksusowych jachtów i zaczęliśmy podbój Turii. Miało być kilka godzin płynięcia. Zastana (bo zimy nie było) rzeczywistość pozwoliła jednak tylko na wyrąb lasu, walkę po pas w błocie z widokiem na bobrowe żeremia, przeciskanie się pod i nad konarami. Żółwie, które leniwie wylegiwały się na brzegach nie tylko nas zachwycały. Zapatrzenie się na nie wyznaczyło również nasze tempo. Chociaż w sumie ślimaków tez było sporo, więc aby uczynić zadość i tym i tym żyjątkom w skorupkach, można powiedzieć, że prędkość była żółwio-ślimacza. Okoliczności były tak piękne, że co poniektórzy załoganci nie zawahali się wpłynąć lokalesom kajakiem na podwórko. A kto powiedział, że kajak to pojazd wodny? Jeśli doda się do niego kółka taczek to i pojedzie w świat szeroki. Mam wrażenie, że stan ducha niektórych pozwoliłby też kajakom na uniesienie się nad wodami. Ale nie wszystko naraz. Zmierzch już zapadł, gdy rozbiliśmy swoje obozowisko we wsi pobliskiej. Więcej grzechów tego dnia nie pamiętam.

Dzień przywitał nas deszczem i zimnem. Poranek minął nam na jedzeniu bigosu, licznych wyprawach do pobliskiego sklepu i staraniach podgrzania atmosfery za pomocą środków zewnątrz i wewnątrzstosowalnych. Nadzieja na to, że deszcz wreszcie przestanie padać utrzymywała się do przedpołudnia, kiedy na stół wjechała zupa pomidorowa. Następujące po tych smakołykach wczesne popołudnie nie rozwiało chmur i sprawiło, że komandor podjął decyzję o niepłynięciu tego dnia. Nasz pobyt odbił się szerokim echem wśród okolicznej ludności, która chętnie nas odwiedzała dostarczając jednocześnie rozmaite smakołyki - sało, młody czosnek, cebulę, świeże jajka. Ukraińcy, jak zwykle stanowili wzór gościnności i nieprzywiązywania wagi do rzeczy nabytych. Ktoś z naszych przysnął, ktoś czytał mrożące krew w żyłach opowieści o wojennych rzeziach, ktoś namawił Mikołaja na dostarczenie prezentu w postaci mleka prosto od krowy, ktoś kupił kozaczki stanowiące najnowszy krzyk mody, ktoś wreszcie ugotował ziemniaki w mundurkach, dzisiaj podawane z surówką z sała, cebuli i czosnku. Pycha! Wieczorem odwiedziła nas lokalna młodzież. Tylko dla niektórych bong ziółek wystarczyło, toteż więcej grzechów nie będę wytykać załogantom. Noc przyniosła srogi przymrozek, niektórzy wchodzili do namiotów uprzednio łamiąc taflę lodu drzwi.


Żadne nocne przygody nie złamały naszego ducha, a dzień kolejny przyniósł słońce, ciepłe podmuchy wiatru i rozszerzoną rzeczywistość. Rzeka na tym odcinku była dość szeroka, nurt leniwy, toteż wymachać wiosłem trzeba było swoje. Przystanek w okolicznej wsi pozwala na zwiedzenie cerkwi, domu kultury z kinem oraz ceramicznym muralem, a także podziwianie sztuki lokalnej - słoneczka zrobionego ze starej opony wymalowanej na żółto z promieniami wykonanymi z plastikowych butelek. We wsi znajduje się również pomnik małżeństwa w płaszczach rodem z matrixa. A nie mówiłam, że mamy do czynienia z rozszerzoną rzeczywistością? I jeszcze przyjemność zaciągnięcia się postkomunistycznym zapaszkiem. Płyniemy dalej, aż do wsi Turzyska. Część załogi - w tym nasz kochany komandor wraz z rodziną i jeszcze jeden kolega kończy swą przygodę na Turii w tym roku. Długi postój, wyprawa do lokalnej restauracji, pożegnanie komandora z obowiązkową sesją zdjęciową na pudelka sprawia, że humory w dalszej części dnia dopisują. Poszukiwania noclegu kończą się pełnym sukcesem - nocujemy w małym lasku przy plaży, gdzie urządzona specjalnie dla nas została największa łazienka świata.

Wypływamy dość wcześnie, aby w krótkim czasie znaleźć się na zalewie w Kovlu. Wielu wędkarzy, motorówkowe patrole, nawet nurek cieszy się z naszego widoku. Przepływamy przez zalew. Podczas przenoszenia kajaków przez tamę poznajemy miejscową Śnieżynkę, która wyszła z domu na półgodzinny spacer, a została z nami na 2 dni.


Podobał Ci się ten tekst? Udostępnij go znajomym!
Udostępnij:

0 komentarze:

Prześlij komentarz